W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej
Dlaczego wcielano
Wcielenia 1940-1945
Wcielenia w liczbach
Czy wcielano do Waffen-SS?
Polacy obywatele III Rzeszy
W Polskich Siłach Zbrojnych
Pozostałe artykuły

Wspomnienia Henryka Wieczorka


Mój Boże, pamiętam jakby to było dzisiaj. Miałem 20 lat, kiedy wybuchła wojna. Potem wszystko toczyło się błyskawicznie. Rejestracja i konieczność noszenia przy sobie tzw. "palcówki", podpisanie volkslisty - bo nie chciałem podzielić losu młodego, czernickiego studenta - Jerzego Kubka, który wskutek odmowy złożenia podpisu, skończył w lagrze. Co było robić? Posłuchałem rady rządu RP na uchodźstwie oraz ówczesnego biskupa diecezji katowickiej - Stanisława Adamskiego, którzy nawoływali do podpisywania volkslisty, aby unikać niepotrzebnego rozlewu krwi oraz represji i aresztowań. Rok 1940, Rydułtowy, pobór - "zdolny do wojska", a potem już tylko nerwowe oczekiwanie. Moi koledzy opuszczali wieś i ruszali do koszar - kiedy będzie moja kolej, może nigdy - oby. Blady strach padł na całą Europę w czerwcu 1941 roku - wojna hitlerowskich Niemiec z Sowietami. W maju tegoż roku otrzymałem powołanie do wojska. Tak rozpoczęła się moja prawie pięcioletnia, wojenna tułaczka.

Koszary - Weende koło Getyngi. Dziwnym zbiegiem okoliczności stale unikałem wysłania na front. Zdrowie szwankowało. Z okien koszarowego szpitala obserwowałem brutalną musztrę młodych rekrutów na rajtbanie (plac wysypany piaskiem, na którym młodzi artylerzyści uczyli się konnej jazdy). Widziałem jak nieliczni wracali z frontu - ludzkie cienie z odmrożonymi kończynami. Z końcem grudnia 1941 roku, z uwagi na zły stan zdrowia, otrzymałem zgodę na urlop. Pojechałem do domu, do rodziców, do Czernicy. Wracając do koszar nie wiedziałem, co mnie tam czeka. Tak minął prawie rok. Z końcem marca 1942 roku, po szumnym święcie Wehrmachtu - Tag der Wehrmacht, moje zdrowie uległo poprawie więc przyszła kolej i na mnie - miałem wyruszyć na front. Zostaliśmy stłoczeni - w każdym wagonie sześć koni i dwóch chłopców. Pomiędzy Hannoverem,a Berlinem padła komenda - stop - wysiadać! W krótkim czasie wagony zostały rozładowane, a konie rozpuszczone okolicznym furmanom. Zostaliśmy zobligowani do pomocy rolnikom w polu, a tym samym, nieuchronne zetknięcie z frontem, ponownie zostało oddalone w czasie. Nic nie może jednak wiecznie trwać. Z końcem kwietnia ruszyliśmy ponownie i przemierzaliśmy Polskę, Litwę, Łotwę, Estonię, aż do Leningradu. Niedaleko malutkiej stacji Tosno, każdy z nas dostał pod opiekę trzy konie i tabor ruszył w stronę linii frontu. Dopiero wieczorem, po pokonaniu 20 kilometrów, zatrzymaliśmy się w wiosce Szapki. Odebrano nam konie, a nas rozdzielono po chałupach. Następnego wieczoru miałem wyznaczoną wartę w stodole, gdzie odpoczywały zmęczone konie. Usłyszałem delikatny pomruk samolotu, ale było już za późno - tylko niewprawne oko pilota spowodowało, że bomby spadły tuż za stodołą, a ja cudem przeżyłem. Jak moje dalsze losy pokażą, jeszcze kilkakrotnie miałem spojrzeć śmierci w oczy. Po tym wydarzeniu byliśmy wielokrotnie przerzucani w różne miejsca wokół linii frontu.

Często odnajdywaliśmy porzucone zwłoki młodych żołnierzy świadczące o toczących się w tych okolicach walkach. Jedynie owinięte różnymi szmatami, ręcznikami i chustami stopy odnalezionych ludzkich ciał, porzucone świerkowe gałęzie, wyznaczające ścieżki w zaśnieżonych leningradzkich lasach, uświadamiały, że sroga zima dziesiątkowała stacjonujące tu oddziały. Jeden z napotkanych żołnierzy, któremu udało się przeżyć oświadczył, że kolejnej takiej zimy nie da już rady przetrwać. Jak się później okazało - nie jedną musiał jeszcze przetrwać, ale co najmniej trzy. Wraz z towarzyszami stacjonowaliśmy w lesie, w drewnianych szopach zamaskowanych świerkowymi gałązkami. Po przeciwnej stronie ukrywali się Sowieci - oddzielała nas zaledwie polana. Wzajemny ostrzał trwał z różnym natężeniem.

Pewnego razu mój oddział poszedł odpocząć po obiedzie, wystawiając oczywiście uprzednio wartę. Nie czułem zmęczenia wiec zabrałem siekierę i poszedłem do lasu narąbać drewna. Przed świerkami zauważyłem dwóch Sowietów. Biegiem wróciłem do obozu i krzyknąłem co tchu w piersi "Rusy tu som". Wszyscy zerwali się na równe nogi, ktoś rzucił granat - jeden z nich został ranny, a drugi uciekł. Tym sposobem, po raz kolejny, uniknęliśmy niechybnej śmierci. Innym razem byliśmy w tzw. "tyle", czyli w miejscu odpoczynku dla żołnierzy, znajdującym się w oddaleniu od linii frontu. Odnaleźliśmy tam działo. Jego lufa sięgała wysoko ponad drzewami. Przypuszczam, że było to jedno z dział, które wykorzystano podczas ostrzału artyleryjskiego Leningradu przez wojska niemieckie, w okresie od września 1941 roku do stycznia 1944 roku.

Mam świadomość tego, ze gdybym brał udział w tych walkach - pewnie bym zginął. Tam nie było żadnego dowozu, młodzi mężczyźni ginęli z zimna i głodu w nieludzkich męczarniach. Na pocieszenie mówili nam, że przerzucą nas do Francji, ale tak się nigdy nie stało. W "tyle" było stosunkowo bezpiecznie. Były tam baraki, które mieściły całą kompanię. Spaliśmy na 3-piętrowych pryczach, nie było sienników-tylko trociny. Jeden z moich kompanów czytał książkę przy zapalonej świeczce, która w pewnym momencie wywracając się, zaprószyła ogień. Spaliły się buty, odzież, prycze i te nieszczęsne trociny. Było już wskazane miejsce na linii frontu, gdzie mieliśmy się udać - cóż, kiedy nie posiadaliśmy koniecznej odzieży i obuwia - wszystko spalone przez nieuważnego towarzysza. Dopiero kilka dni później, po uzupełnieniu brakujących części garderoby, dotarliśmy do wyznaczonego miejsca, gdzie naszym zadaniem było przepędzenie Sowietów z okopów. Odnaleźliśmy tam zwłoki. Gdyby nie pożar w "tyle" - prawdopodobnie podzielilibyśmy los martwych już towarzyszy broni. Ileż jednak może trwać takie igranie ze śmiercią?

Podczas naszego stałego przemieszczania się, dotarliśmy do polany przypominającej wyschnięty staw. Nieopodal stacjonowali także Sowieci. Stał tam zepsuty czołg - był on pomocnym dla przeciwników elementem w podchodzeniu do obozu nieprzyjaciela oraz ostrzału. Z tego powodu dowództwo zdecydowało o wzmożeniu warty. Padło też zarządzenie, żeby usunąć zalegający czołg. Przyszła kolej na pełnienie warty przeze mnie. Dziwnym zbiegiem okoliczności, na tej właśnie warcie, przypomniałem sobie słowa mojego starzika, że ta wojna będzie trwać 42 miesiące. Policzyłem więc sobie, że kres wojny musiałby nastąpić w marcu 1943 roku, a przecież to niemożliwe! Wieczorem czekałem na herbatę i jedzenie.

Było ciepło. Każdy miał już przygotowaną menażkę. Nagle usłyszałem strzały. Upadłem. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nieopodal, w zawalonej chałupie, znajdowało się dowództwo kompani, gdzie się doczołgałem. Był tam sanitariusz, który natychmiast opatrzył mi ranę, używając w tym celu opatrunku, który każdy żołnierz miał obowiązkowo wszyty po lewej stronie munduru. Myślałem - żeby tylko nie stracić przytomności. Co się dzieje? Nie pamiętam. Położono mnie na akszli - to było coś podobnego do sanek służących do transportu. Z kompanii zadzwoniono na "tył" i ustalono miejsce dowozu - furmanka już czekała. Przewieziono mnie do szpitala. Szybki rzut okiem - niby rana jest niewielka. Nikt nie podjął się jednak wyjęcia kuli.

Następnego dnia przewieziono mnie do szpitala polowego - byłem coraz dalej od linii frontu. W tym szpitalu zostałem do 7 marca 1943 roku, pamiętam dokładnie, bo to był akurat dzień moich urodzin. Potem przewieziono mnie do kolejnego szpitala, tym razem do Narwy w Estonii. Wszędzie towarzyszyła mi ta okropna, ołowiana kula, bo nikt nie chciał podjąć się jej usunięcia. Czułem się coraz gorzej, nie jadłem, chciało mi się pić. W szpitalu była tylko gorzka kawa - nie chciałem. Starsza szwestera, widząc to wszystko, zapytała mnie: "Co byś chciał?" "Kompot". Poprawiło się. Poczułem głód i zjadłem podany mi ser z cynamonem. Z Narwy przewieziono mnie do ówczesnych Prus Wschodnich, a dokładnie - do Braniewa. Był to koniec kwietnia 1943 roku. Leżał ze mną jeden piromechanik od samolotów - służył w Afrika Korps. Powiedział mi wtedy: "Tam już są Amerykanie - to jest koniec".

W Braniewie wepchnięto nas do wagonów i przewieziono do Gronau (Dolna Saksonia), do szkoły, która w czasie wojny pełniła funkcję szpitala. Nadal byłem żołnierzem - tyle, że rannym i niezdolnym już do czynnej służby na froncie. W szpitalu w Gronau, usłyszałem w radio podany smutnym głosem komunikat "Walki w Afryce są już skończone. Afryka stracona" i od razu przypomniały mi się słowa piromechanika z Narwy. To był maj 1943 roku. W Gronau także nikt nie chciał usunąć kuli. Co robić? Z uwagi na stan zdrowia otrzymałem zgodę na urlop - po raz drugi odwiedziłem swój rodzinny dom w Czernicy. Ponownie wróciłem do jednostki. Choć nadal niezdolny do czynnej walki - miałem wraz z innymi wykonywać różne konieczne prace. W Herrnhut zostałem skierowany, jako jeden z pięcioosobowej grupy, do pilnowania Sowietów. Nie było to wyczerpujące zadanie. Jeden dzień w tygodniu był wolny. Czasem jechało się do rzeźni na końskie mięso - było ono przeznaczone jako posiłek dla sowieckich jeńców. Nogi, po raz kolejny, odmówiły mi posłuszeństwa.

Przebywałem w kolejnych szpitalach: w Żytawie na terenie Niemiec, a potem w Cieplicach, na terenie Czech. Nagle całe wojsko gdzieś się podziało. Zastanawiałem się co jest tego powodem? Ktoś powiedział: "Nie macie tu czego szukać, Sowieci napierają, budzi się czeska partyzantka". Musieliśmy się wycofać. Chciałem dostać się do uzdrowiska w Karlsbad, ale o tym nie było nawet mowy. Widziałem wtedy, jak niemieckie auta wycofują się na zachód. To był koniec wojny, ale nie koniec mojej tułaczki. Dotarłem na teren niemieckiego lotniska w obrębie Czech. Stały tam wraki spalonych samolotów. Na kilka tygodni zostałem tam umieszczony wraz z innymi żołnierzami - było to coś na kształt koszar. Z Czech, po raz kolejny, przekwaterowano nas do Ochsenfurtu nad Menem, na teren opustoszałego już w tym czasie sowieckiego łagru. Spaliśmy tam w starym browarze. Byli już tam Amerykanie, szukali kogoś do pracy przy wyrębie drzew. Zgłosili się wszyscy, jak jeden mąż, w obawie przed przerażającym głodem. Tam przynajmniej mieliśmy zapewniony ciepły posiłek. Moja tułaczka nadal trwała. Z Ochsenfurtu trafiłem do Bambergu i stąd, 15 października 1945 roku, napisałem list do domu.


Henryk Wieczorek
(spisała Małgorzata Krajczok)


Źródło:

  • relacja pisemna (dzięki uprzejmości Pani Małgorzaty Krajczok)
Biogramy wcielonych
Relacje i wspomnienia
Album fotografii
Archiwa - gdzie szukać?
Literatura tematu
Polecane linki
Podziękowania
Strona główna
Ostatnio dodane
Księga gości



W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej