W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej
Dlaczego wcielano
Wcielenia 1940-1945
Wcielenia w liczbach
Czy wcielano do Waffen-SS?
Polacy obywatele III Rzeszy
W Polskich Siłach Zbrojnych
Pozostałe artykuły

Wspomnienia Gefr. Bolesława Dobrskiego


Nadszedł 11 lipca [1942 r.], dzień dojazdu poborowych z Gniewu i okolicy. Już blisko dziesiątej rano, obraz miasteczka zmienił się nie do poznania. Z każdej ulicy i prawie z każdego domu wychodzili młodzi ludzie z tobołkami pod pachą. Takich, którzy mieli walizki, nie było wielu; po prostu nie byłoby co w nie włożyć. Już teraz nikomu nie przelewało się, nawet przy najlepszych chęciach matek, które całym sercem zaopatrywały swych synów "na drogę". Zdążający na dworzec w towarzystwie matek, żon z dziećmi, przyjaciół i kolegów obojga płci, odziani w swe najlepsze ubrania, już teraz bez żadnego skrępowania rozmawiali głośno po polsku, może po raz pierwszy od trzech lat, nie zwracając w tej chwili uwagi na Niemców ani przedstawicieli władzy, wyległych na ulicę miasteczka. Można było zauważyć także, że wszyscy Niemcy byli dziś w mundurach, głównie w SS. Co bardziej zastanawiające - wśród tych mundurowych nie było widać lokalnych partyjniaków. Dziwiliśmy się, skąd dzisiaj spędzono tylu tych mundurowych? Już na dworcu, na długo przed odjazdem pociągu, kilkudziesięciu spośród nich stało na uboczu poza budynkami dworca, obserwując z daleka odjeżdżających oraz odprowadzające ich rodziny i przyjaciół. A było nas więcej niż ze dwie setki, co razem z poborowymi stanowiło grupę około czterystu osób. Zatrzymywano się większymi i mniejszymi grupkami i zerkając na zegarki, wymieniano ostatnie napomnienia, rady, ostatnie uściski. W wielu oczach można było dostrzec łzy, ale te nie były na pewno ostatnimi. Zostawały samotnie żony, matki, a często i po kilkoro dzieci. Był to naprawdę żałosny widok i smutny dzień dla Gniewu. Ilu z tych młodych ludzi powróci do swoich? Pamiętano przecież dobrze koniec wojny światowej i jej skutki. Ile spośród tych kobiet, żegnających synów, mężów czy braci nie zobaczyło ich już nigdy więcej?

Na peron wyszedł w tej chwili zawiadowca stacji, a patrząc na zegarek, bardzo uprzejmie zapraszał do wsiadania do przedziałów. Wtem, jakby jakaś iskra błysnęła, oczy wszystkich zwróciły się w stronę wejścia na peron. Oto, eskortowany przez dwóch SS-manów wchodził Marian W. To, że był w areszcie, wiedzieliśmy prawie wszyscy. Jednak zaaferowani w tej chwili swoimi sprawami, zupełnie o tym zapomnieliśmy. Dopiero pojawienie się Mariana na peronie, bez jakiegokolwiek bagażu, a tylko w marynarce i to w tak specyficznym towarzystwie - zelektryzowało wszystkich. Posypały się słowa powitania, pozdrawiano go zewsząd całym sercem, szczególnie ze strony kolegów i znajomych. Odprowadzający go SS-mani nie pozwolili jednak nikomu podejść bliżej i wprost wsadzono Mariana do pociągu.

W tej samej chwili kierownik ruchu dał sygnał do odjazdu. Odjeżdżający rekruci teraz dopiero zaczęli wskakiwać do wagonu, jeszcze przez okna podając i ściskając ręce swym najbliższym a także nieznanym, jakby pragnąc odsunąć w czasie chwilę ostatecznego rozstania. W tej chwili te setki w wagonach i te na peronie stały się jedną rodziną.

Pociąg nieznacznie ruszył, a tłum żegnających szedł wzdłuż wagonu, zamieniając ostatnie słowa pożegnania i ostatnie spojrzenia. W tej chwili jakiś głos kobiecy zaintonował "Serdeczna Matko". Pieśń została natychmiast podchwycona przez żegnających, ale trwało to tylko kilka sekund, gdy z głębi wagonu zabrzmiał potężny męski głos, który przejął już dalsze słowa, zmieniając na "Boże coś Polskę": z kilku setek piersi popłynęła pieśń skargi, pieśń bólu i nadziei. Może nie od razu, ale po kilku minutach zdaliśmy sobie sprawę, że pociąg jakby znieruchomiał. Nie można było tego nie zauważyć; pociąg sunął powoli, a pieśń płynęła wraz z nim. Tłum doszedł do końca peronu i zatrzymał się, słuchając oddalającej się pieśni. Jeszcze z daleka słychać było "Jeszcze Polska..." Jakimże paradoksem było słyszeć poborowych do Wehrmachtu, śpiewających polski hymn narodowy. Była to pieśń protestu synów Ziemi Pomorskiej za trzy lata zniewolenia i za wtłoczenie przemocą w niemiecki mundur. Pociąg znikł za zakrętem i dopiero wtedy grupkami zaczęto się rozchodzić do domów czy do pracy.

Do którejś bardzo żałośnie zawodzącej matki podeszło dwóch SS-manów i, jak dowiedzieliśmy się później, poprowadzili ją na posterunek, ale bez dalszych konsekwencji. W rozmowie z którymś z kolejarzy dowiedzieliśmy się, że pociąg rozmyślnie prowadzony był tak powoli, by dać możność zaśpiewania tych pieśni. "Przecież obsługa pociągu była polska" - tak nas informowano. (...)

Przez następne dni obserwując, nie można było zauważyć żadnej reakcji Niemców na tamten pamiętny załadunek poborowych. Zaległa jakaś cisza i nikt już nie wracał do tego wydarzenia, a jednak było to naprawdę coś niezwykle ważnego w życiu lokalnej społeczności polskiej. Pozostała młodzież wyczekiwała z niepokojem swej kolejki, ale były to już tylko jednostki. Następny transport powołanych odbył się 18 października. Był jednak już dużo mniej liczny, ale pożegnanie było niemal powtórzeniem pierwszego, z tym że śpiewy nie były już tak intensywne. Nie było też zmasowanej obecności ani władz, ani mundurowych. Dalsze powołania odbywały się jeszcze w następnych miesiącach i latach, i dotyczyły Polaków początkowo wyreklamowanych przez pracodawców, roczników dorastającej młodzieży, jak również roczników starszych, gdy wobec pogarszającej się sytuacji wojennej podwyższono wiek poborowych do 45 roku życia i zmieniono zasady powoływania i kategorie zdolności do służby w armii czy służbach pomocniczych. (...)


Energiczne otwarcie drzwi izby i gwizdek "Aufstehen!!!" wyrwały mnie z półsnu. Przespałem całą noc na wznak bez zmiany pozycji i czułem się zmęczony, lecz tego nie uznaje się w wojsku. Cała izba - zerwaliśmy się, jak na komendę. Wskoczyliśmy w spodnie i buty i tak, na wpół ubrani, popędziliśmy biegiem do łaźni, by za kilka minut być z powrotem w izbie i skończyć się ubierać. Prawie wszyscy doświadczaliśmy tego po raz pierwszy w życiu, ale pomimo to wszyscy na czas zdążyli założyć mundur, chociaż może nie wszystko pasowało tak, jak powinno. To samo dotyczyło mnie, z tym że wcale mi nie zależało, by wyglądać lepiej czy gorzej. Założyłem otrzymane umundurowanie, a że coś nie pasowało, to już mnie nie obchodziło. Zauważyłem, że nasz gefreiter kątem oka mnie obserwował. W końcu podszedł do mnie i życzliwie zapytał, czy może mi poprawić mundur (było to zgodne z regulaminem, jaki obowiązywał w Wehrmachcie). Nie miałem powodu, aby mu tego zabronić, wiec poprawił mi kołnierz bluzy, o kilka numerów za dużej dla mnie. Spoglądając na moje buty i sztylpy pokręcił głową i zapowiedział, żeby to natychmiast zamienić w magazynie. Całość izby wyglądała jako tako, ku zadowoleniu gefreitra, gdyż był on w tej chwili nie tylko naszym najbliższym przełożonym, ale także był odpowiedzialny za nasz wygląd przed dowódcą i szefem baterii.

W tej chwili jeden z naszych, który był od rana na służbie, przytaskał kanę kawy i zabraliśmy się do śniadania. Nie mogło to trwać dłużej niż parę minut. Powoli jakoś wszystko zaczęło się układać. Po chwili byliśmy już gotowi i czekaliśmy tylko na gwizdek podoficera służbowego, sygnalizujący wymarsz na zbiórkę. Przypomniałem naszemu gefreitrowi, że muszę zgłosić się do ambulatorium z moim chorym uchem. Ciągle jeszcze miałem nadzieję, że uda mi się uzyskać zwolnienie ze względu na moją niepełnosprawność. Po zbiórce i dokończeniu spraw z pobraniem reszty umundurowania i broni, zostałem odprowadzony do ambulatorium, cały czas poprawiając sobie po drodze plaster nad uchem, który już od wczoraj odklejał się na wilgotnym karku. Przedstawiłem lekarzowi stan mego zdrowia i przebieg leczenia oraz przyczyny, które spowodowały, że w dalszym ciągu czułem się chory. Zostałem dosyć dokładnie zbadany. Po opatrzeniu rany, która jak się okazało, dość dobrze się goiła, lekarz przykazał mi, że mam przychodzić każdego ranka po zbiórce na zmianę opatrunku i kontrolę. Nakazał też, abym uważał, by rana nie została zabrudzona kurzem.

Byłem trochę zawiedziony, ale już wcześniej zdawałem sobie sprawę, że szansę mojego uwolnienia się były równe zeru. Nie pozostało mi nic innego jak zaakceptować moją obecną sytuację jako nieuniknioną w tej chwili konieczność.

Resztę dnia spędziliśmy na kompletowaniu umundurowania i oporządzenia. Otrzymaliśmy też bryczesy i buty do konnej jazdy. Wiedzieliśmy, że zostaliśmy przydzieleni do pułku artylerii, ale teraz dopiero uświadomiliśmy sobie, że ta nasza artyleria jest, jak za dawnych czasów, artylerią konną. Na dodatek nasza jednostka była baterią łączności pułku artylerii ciężkiej. Ta nasza niewiedza trwała jeszcze tylko parę godzin, gdyż zostaliśmy odkomenderowani do stajen, by zapoznać się z końmi i sprzętem. Jak się okazało, większość naszych Pomorzan, których zakwaterowano w naszej izbie, byli to ludzie ze wsi, dotychczas odraczani ze względu na potrzeby rolnictwa. W końcu dla nich też skończył się czas odraczania służby w wojsku i oni także musieli wdziać mundur Wehrmachtu. Ich podejście do koni było typowo gospodarskie, o czym przekonaliśmy się już podczas pierwszych ćwiczeń.

Już następnego dnia w naszej izbie zaczęły się jakieś nieporozumienia. Mieliśmy wśród nas czterech młodych gdańszczan, którzy od pierwszej chwili trzymali się razem, odcinając się od reszty. My Pomorzacy, nie zwracając zupełnie uwagi na ich obecność wśród nas, prowadziliśmy po polsku nasze rozmowy, co zaaprobował od początku nasz gefreiter, mający już widocznie jakieś doświadczenie z podobnymi rekrutami z terenów polskich. W pewnej chwili, a było to już po zajęciach, gdy jak zwykle nasze rozmowy prowadziliśmy po polsku, któryś z gdańszczan zwrócił się do jednego z naszych kolegów z dość ostrą uwagą, że rozmowy po polsku nie są dozwolone i jako niemieccy żołnierze, powinniśmy rozmawiać jak należy, po niemiecku. Miał pecha, bo trafił na Bernarda, który na te słowa uniósł się gniewem i wrzasnął na całą izbę:
- Zamknij się z twoimi uwagami ty przeklęty Motlau Spucker, bo mogę ci twój pysk zamknąć pięścią.

Nastąpiła konsternacja, bośmy się tak odważnej jego reakcji nie spodziewali, ale wszyscy aprobowaliśmy wystąpienie Bernarda. W reakcji na to jeden z gdańszczan wyszedł z izby i wrócił dopiero po dłuższym czasie. Początkowo nie zwróciliśmy na to uwagi, ale dopiero na drugi dzień okazało się, że nasze kwatery zostały przetasowane. Z naszej izby zabrano gdańszczan, a na ich miejsce dostaliśmy Pomorzan. Wyglądało na to, że gdańszczanin poszedł na skargę do podoficera służbowego, a ten widocznie zameldował całą sprawę do dowództwa. Ta zamiana bardzo nam przypadła do gustu i już od tej chwili polski dominował w naszych rozmowach poza służbą. (...)


Po prostu nie chcieliśmy dotąd o tym [o przysiędze] myśleć, a tu nagle okazuje się, że to czeka nas już za parę dni. Zafasowaliśmy teraz mundury wyjściowe, nawet dokładnie tym razem dopasowane, a oznaczało to, że już jutro, jutro, jutro! Przychodzi czas, by w tym wrażym mundurze zaprzeczyć swojemu sumieniu i złożyć przysięgę na wierność obcemu państwu i znienawidzonemu systemowi. Nikt z nas nie okazywał entuzjazmu do złożenia roty tej przysięgi, z dłonią wyciągniętą w hitlerowskim pokłonie. Co najwyżej, byliśmy obojętni, a raczej zrezygnowani, mając świadomość sytuacji bez wyjścia.

Do przysięgi zostało jeszcze tylko kilkanaście godzin. Nasz gefreiter przez cały wieczór przychodził do poszczególnych grupek, egzaminując rotę przysięgi i starając się podpowiadać jąkającym się, ale ostatecznie zrezygnował, widząc brak entuzjazmu z naszej strony. Chodziło jeszcze tylko o pozory, by jakoś możliwie wszystko jutro rano wypadło. Podszedłem do Bernarda stojącego przy swoim łóżku, z łokciami na materacu i podpierającego głowę, ukrytą w dłoniach.
- No i co Bernard, jak się czujesz? Jesteś gotowy na "ten wielki dzień?"
- Cholera! - były to jedyne słowa, jakie padły.
Spojrzeliśmy sobie w oczy i zrozumieliśmy się doskonale. Paweł czyścił buty ćmiąc jak zwykle fajkę. Podobna atmosfera panowała w całej izbie, a i na innych izbach pewnie było podobnie. W dniu przysięgi, od samego rana, w całych koszarach panował niezwykły dla nas rekrutów ruch. Koszary udekorowano flagami, a na centralny plac pułku wytoczono jedno z ciężkich dział, ustawiono trybuny i flagi, a nawet kosze kwiatów. Wyglądało to wszystko bardzo "niedzielnie", z tym że nasze izby jakoś nie dostosowały się do ogólnego nastroju. Było bardzo spokojnie, co również udzielało się izbom, w których zakwaterowani byli Niemcy. Śniadanie, szczególnie bogate, spożyliśmy bez większego entuzjazmu i czekaliśmy tylko na rozkaz - zbiórka!

Na plac wymaszerowaliśmy całymi bateriami, gdzie następnie zostaliśmy ustawieni w otwarty czworobok. Oficerowie i podoficerowie - wszyscy w galowych mundurach i przy broni bocznej. Przyzwyczajeni od miesięcy do ostrych rozkazów i poganiania, zawsze "schnell" - dziś byliśmy traktowani poważnie i ze spokojem. Ostatni raz jako rekruci, od dziś mamy być żołnierzami gotowymi do służby frontowej.

Gdy szeregi zostały wyrównane i gotowe do ceremonii, na trybuny weszło kilkudziesięciu oficerów z dowódcą pułku na czele oraz sporo wygalowanych cywilów, widzocznie lokalni wyżsi urzędnicy, wielu z nich z małżonkami. Po chwili wszedł na plac poczet sztandarowy, zajmując miejsce w pobliżu działa. Patrzyliśmy na ten ceremoniał z zainteresowaniem. Przypomniałem sobie ceremonię przysięgi 2 Batalionu 64 Pułku Piechoty z Grudziądza, którą widziałem przed wojną w moim rodzinnym mieście.

Podano komendę "baczność". Z trybuny padło pozdrowienie pułkownika, a po chwili komenda na "spocznij". Pułkownik krótko przemówił do mających składać przysięgę, podkreślając doniosłość tej chwili dla każdego żołnierza oraz wskazując na honor, jakiego w tej chwili dostępujemy jako żołnierze Trzeciej Rzeszy Niemieckiej. Wydano komendę "baczność" i padł rozkaz wypowiedzenia słów przysięgi:
- "Ich schwöre bei Gott diesen heiligen Eid, dass ich" - ledwo rozpoczęte słowa zaczynały zamierać, gdyż z większości polskich gardeł dalsze wyrazy po prostu nie wychodziły. Prawie połowę rekrutów stanowili Pomorzacy, już w tej chwili milczący, z wyjątkiem kilku, może trochę już zniemczonych. Dalsze słowa - "Adolf Hitler, der Führer des Deutschen Reiches" - już prawie zanikły, nawet u Niemców, stojących we wspólnych szeregach, widocznie już stremowanych. - "Oberstbefehlhaber der Wehrmacht, unbedingten Gehörsam leisten werde" - stawały się już tylko mruczeniem pod nosem. Zostało to od razu zauważone przez zebranych na placu. W odpowiedzi, jakby na komendę, obecni na ceremonii podoficerowie i starsi szeregowi poczęli bardzo głośno skandować, jakby chcąc przekrzyczeć zapadającą ciszę - "und zu jeder Zeit bereit zu sein als mutiger Soldat mein Leben für diesen Eid zu geben". To ostatnie zdanie wypowiedziane zostało tylko przez starych żołnierzy, a że było ich niezbyt wielu i do tego rozproszonych po bokach stojących szeregów rekrutów, więc prawie niesłyszalne.

Staliśmy w tej chwili oczekując jakichś następstw tego, co się stało. Ceremonię doprowadzono jednak do końca według planu. Na zakończenie pułkownik znowu przemówił, ponownie podkreślając wagę złożonej przysięgi i honor, jakiego dostąpiliśmy. Ceremonia została zakończona. (...)


Było już ustalonym zwyczajem, że po okresie rekruckim żołnierz otrzymuje dwa tygodnie urlopu dla pożegnania się z rodziną oraz załatwienia niezbędnych osobistych spraw. Osobiście nigdy nie miałem ochoty pokazać się w mundurze Wermachtu rodzicom, ani w moim miasteczku. Było to moje definitywne postanowienie już od momentu wdziania znienawidzonego munduru. Koledzy starsi, a głównie ci żonaci natychmiast zaczęli się upominać o "należne im przywileje" u szefa baterii, jako pierwszej instancji w tych sprawach. Ku naszemu zdziwieniu, a u wielu i rozżaleniu, dowiedzieliśmy się, że nikt z naszej grupy nie otrzyma należnego urlopu. Zostało to bardzo dobitnie podkreślone i zupełnie prosto uzasadnione przez szefa baterii, że na pewno wielu z nas nie wróciłoby do armii, a szczególnie ci z Kaszub, skąd zresztą większość z nas pochodziła. Jeden z kolegów w głębokiej konfidencji powiedział mi, że ma już zaaranżowane pójście do partyzantki, oczywiście z bronią, z którą przecież jechało się na urlop. Wiadomym nam było już dawno, że partyzantka w Borach Tucholskich przyjmowała za poręczeniem młodych ludzi z Wermachtu, ale tylko z bronią i zapewnieniem, że będzą mieli gwarantowaną przez kogoś dostawę żywności. Taką gwarancję miał kolega K., któremu Niemcy lokalni w trzydziestym dziewiątym wymordowali połowę rodziny, a on sam miał za sobą makabryczne przejścia w Gdańsku, jako polski policjant kolejowy. Tylko jednemu z nas udało się uzyskać urlop, motywowany tym, że był już prawie po czterdziestce, a miał żonę i czworo dzieci. Wyjątkowo tylko otrzymał ten uprzywilejowany urlop i już nigdy nie spotkaliśmy się, gdyż byliśmy w koszarach jeszcze tylko dwa dni i zostaliśmy przesłani do obozu przejściowego w Münster Lager.

Obóz Münster Lager był obozem przesyłkowym na front. Olbrzymi teren baraków i poligon w centralnych Niemczech przyjął nasz transport, a także, jak zauważyliśmy, liczne inne, by je przygotować do uzupełnienia pułków frontowych. Otrzymaliśmy tam szereg szczepień, przy tym przechodziliśmy badania lekarskie, a dla lepszego funkcjonowania odbywaliśmy regularne ćwiczenia. Karmiono nas bardzo dobrze, a że dyscyplina była raczej bardzo tolerancyjna, a więc można było sobie życzyć pozostania tam do końca wojny. Lecz niestety nasz pobyt tam był bardzo krótki, trwał tylko dwa tygodnie.

Któregoś dnia, już prawie przed samym wyjazdem na front, nasz kolega Bernard miał przyjemność odwiedzin swej kuzynki z mężem. Ponoć szukali tego obozu przez parę dni, zaczynając od koszar w Rendsburgu. Krewni Bernarda przyjechali nie tylko w odwiedziny, ale głównie z poważnym problemem. Otóż kuzyn Bernarda, wciągnięty przed rokiem do Wehrmachtu znalazł się na froncie rosyjskim i tam, jak twierdziło oskarżenie, zdezertował. W stosunku do jego rodziny zaczęto stosować odpowiedzialność zbiorową, a wiadomo było, że podobne sprawy zazwyczaj kończyły się osadzeniem najbliższych dezertera w Stutthofie. Ci młodzi ludzie przyjechali do Bernarda z intencją ratowania ich krewnych. Z nadzieją, że jest możliwość jakiejś interwencji Bernarda u władz wojskowych. Bernard udał się do obecnego dowództwa przedstawiając problem, ale już nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy sprawa ta w jakiś sposób została korzystnie załatwiona. Następnego dnia zostaliśmy bowiem załadowani do pociągu i jazda w nieznane. Nasze umundurowanie było dostosowane do zimnego klimatu, pomimo że przecież była to dopiero połowa października. Spodziewaliśmy się więc wylądować gdzieś w Rosji, gdzie już w tej chwili była w całej pełni zima i padał śnieg. Trapiło nas to i przerażało, gdyż zdawaliśmy sobie sprawę z warunków frontowych w Rosji. Po kilkunastu godzinach transportu'zauważyliśmy, że jednak nie jedziemy na Berlin, a wciąż na północ. Ostatecznie i tam moglibyśmy być załadowani na statki i dalej na Bałtyk. Minęliśmy Kiel, po niedługim czasie znany nam już dobrze Rendsburg i dalej na północ przez Półwysep Jutlandzki. Ostatecznie wylądowaliśmy w porcie Frederikshavn i tu nastąpił załadunek na statki. Teraz już byliśmy pewni, że transport nasz udaje się do Norwegii. Postój i załadunek na sześć statków towarowych trwał tylko kilkanaście godzin. Statki wyszły z portu około północy i dopiero nad ranem wypłynęliśmy na cieśninę Skagerrak, gdzie jako eskorta dołączyło do naszego transportu kilka okrętów wojennych. Teraz dopiero, przy sygnałach i rykach okrętów zdaliśmy sobie sprawę, że był to początek naszego udziału w działaniach wojennych. Gdzieś koło południa część naszych statków odpłynęła na zachód, na Morze Północne, jak nas poinformowano, do portu norweskiego Stavanger, natomiast kilka statków szło dalej w kierunku Oslo. Już pod wieczór zostaliśmy wypędzeni z pokładu, gdyż nastąpił nalot na część transportu, udającego się do Stavanger, a przecież nie wiadomo było, czy lotnictwo brytyjskie nie zaatakuje naszej części transportu. Jakoś posmutnieliśmy siedząc pod pokładem, i nie wiedząc co się tam na górze dzieje. Było to przecież dla naszej grupy Pomorzaków pierwsze doświadczenie na morzu i zdaje się, że każdy z nas robił w sercu solidny rachunek sumienia. Dopiero po wejściu statku do fiordu Oslo, wolno nam było znaleźć się na pokładzie. Dostrzegając zbliżający się brzeg odetchnęliśmy z ulgą, że tym razem udało się i za chwilę powinniśmy już stanąć prawie suchą nogą na lądzie. Był to już osiemnasty październik.

Po zakończeniu wyładunku zostaliśmy uformowani w poszczególne oddziały, razem około batalionu, a może więcej, gdyż poszczególne oddziały z różnych statków, które były załadowywane osobno, też były razem z nami wyładowywane. Zostaliśmy uformowani w kolumnę około półkilometrową i nastąpił przemarsz w szyku przez ulice stolicy Norwegii. Defilada nasza nie ominęła pałacu dyktatora Norwegii, Quislinga. Znaleźliśmy się ostatecznie w koszarach na obrzeżu Oslo i tu przez kilka dni byliśmy zakwaterowani. Mogliśmy wychodzić na miasto bez przepustek i korzystać z udogodnień, takich jak bardzo dobrze zaopatrzone kantyny, piwiarnie, no i ostatecznie z eleganckiego burdelu, gdzie czas umilało wojakom kilkadziesiąt Francuzek. Byliśmy bardzo zainteresowani stanem okupacji tego kraju. Kilka dni, a na dodatek tylko w stolicy kraju, bez znajomości języka, nie mogło dać nam, zupełnie obcym, wyobrażenia jak wyglądają sprawy wolności osobistej Norwegów i jak kraj ten jest w tej chwili rządzony. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero po dłuższym pobycie. Jednak już w tej chwili mogliśmy zauważyć różnicę w wyglądzie cywilów, wyglądających bardzo schludnie, a nawet elegancko, jeżeli chodzi o kobiety. Sklepy - poza żywnościowymi - były dobrze zaopatrzone. Kawiarenki otwarte, pełno gwarnej młodzieży na ulicach i tylko obecność niemieckich żołnierzy mówiła, że kraj znajduje się jednak pod okupacją - jakże inną niż Polska. Staliśmy w Oslo niecały tydzień, po czym zostaliśmy załadowani na pociąg, ale już oddziałami i w różnych kierunkach. Fascynująca była ta podróż pośród gór pobielonych już śniegiem. Szczególnie interesująca była dla Kaszubów i Kociewiaków, znających góry tylko z fotografii czy kina. W tej chwili nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wylądujemy jako uzupełnienie artylerii górskiej, stanowiącej część dywizji piechoty, aktualnie walczącej w Rosji. O tym dowiedzieliśmy się po dwóch dniach, lądując na małej stacyjce kolejowej Grong, gdzieś nieopodal Koła Podbiegunowego. Czekały już na nas biedki górskie, zaprzężone w jednego konika, by zabrać nasze tornistry i wszystko co tam jeszcze ktoś miał ze sobą.

Za dobre pół godziny marszu stanęliśmy na placu koszarowym i po krótkim powitaniu przez komendanta jednostki rozmieszczono nas po barakach i "zaproszono" na kolację. Po zaznajomieniu się pokrótce z koszarami, zakończyliśmy dzień na pryczach, by nareszcie odpocząć po tylu dniach podróży. Następnego dnia też pozwolono nam odpoczywać lub załatwiać sprawy osobiste, jak korespondencję. Ku naszemu zdziwieniu, a jeszcze bardziej niezadowoleniu, zostaliśmy przemundurowani. Nasz poprzedni, nowy ekwipunek poza bielizną musieliśmy zdać do magazynu, gdzie otrzymaliśmy używane już wcześniej rzeczy, od butów do munduru, którym właściwie był już tylko waciak, dostosowany do służby i do klimatu, no i oczywiście mundur. Nasze nowe zostały nam zabrane. Staliśmy się baterią górską i zostaliśmy przemieszani z innymi, głównie ze Ślązakami z Opolszczyzny, skąd pochodziła dywizja. Niemcy jeszcze ciągle formowali tradycyjnie dywizje dzielnicowe. Następnego dnia zapoznaliśmy się ze służbą w stajniach, gdzie przydzielono każdemu z nas po parze koni. Były to małe, mocne koniki, dostosowane do dźwigania 45-milimetrowych haubic austriackich. Było to dla nas coś zupełnie nowego, ale nowość ta trwała tylko parę dni i po zapoznaniu się z końmi i obsługą dział, nowymi dowódcami i nowymi kolegami, nie tylko pogodziliśmy się z losem, ale chyba każdy z nas po cichu dziękował Bogu, że nie skończyliśmy na froncie rosyjskim. (...)


Bolesław Dobrski


Źródło:

  • Dobrski B., Byłem żołnierzem Wehrmachtu, Londyn 2002
Biogramy wcielonych
Relacje i wspomnienia
Album fotografii
Archiwa - gdzie szukać?
Literatura tematu
Polecane linki
Podziękowania
Strona główna
Ostatnio dodane
Księga gości



W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej