W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej
Dlaczego wcielano
Wcielenia 1940-1945
Wcielenia w liczbach
Czy wcielano do Waffen-SS?
Polacy obywatele III Rzeszy
W Polskich Siłach Zbrojnych
Pozostałe artykuły

Karol K.


Karol K.

Urodziłem się 2 maja 1923 roku w miejscowości Łęg należącej do powiatu raciborskiego [na terenie Niemiec] (...) W 1929 roku rozpocząłem naukę w szkole podstawowej, ukończyłem ją z dobrym świadectwem w 1937 roku. Jako najstarszy miałem przejąć nasze 10-hektarowe gospodarstwo rolne. Z tego powodu nie mogłem się dalej kształcić, mimo iż sugerował mi to mój nauczyciel. Już w szkole zakorzeniano w nas poglądy narodowosocjalistyczne - wtedy, jako młody chłopiec uznawałem wiele z tych nauk za bajki. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak wielu niemieckich profesorów w tak prosty sposób zaufało Hitlerowi, prostemu malarzowi oraz największemu kłamcy w historii - Goebbelsowi.

Jednak w pierwszych sześciu latach władzy Hitler doprowadził Rzeszę do dobrobytu. W ten sposób udało się Hitlerowi zdobyć sympatię społeczeństwa. Wojna rozpoczęła się błyskawiczną kampanią przeciwko Polsce, Hitler doszedł aż pod Moskwę - od tego momentu staczał się tylko w dół. Najstraszniejszą z możliwych rzeczy, jakich mogli dopuścić się Niemcy było zamordowanie milionów niewinnych ludzi w obozach koncentracyjnych, takich jak Oświęcim. Na początku wojny, w 1939 roku, byłem jeszcze młody i sądziłem, że nie będę miał z tym nic do czynienia. Pod koniec 1941 roku zostałem powołany do Niemieckiej Służby Pracy (RAD) w Labiau [Polesk] niedaleko litewskiej granicy. Wtedy to szalały największe mrozy - dochodziło do minus 43 stopni, pod Moskwą nawet do minus 50 stopni, dlatego też aż tak wielu żołnierzy zamarzło. Natychmiast po służbie w RAD otrzymałem powołanie do Wehrmachtu do miejscowości Kolmar w Alzacji-Lotaryngii (Pierwszy Batalion Zastępczy 406, numer rozpoznawczy 5355, Druga Kompania 354 Pułku Grenadierów). Tam przeszkolono nas w krótkim czasie i po 26 dniach transportu w wagonach bydlęcych dostaliśmy się pod Stalingrad. Tam zostałem po raz pierwszy ranny - odłamki pocisku rozerwały mi lewą rękę. Mimo iż rekonwalescencja trwała długo była to jednak najlżejsza z wszystkich odniesionych ran. Początkowo dostałem się do szpitala polowego w miejscowości Krementschug, a dalej zaś na teren południowych Niemiec do miasta Reutlingen. Mogę powiedzieć, że moja pierwsza rana była wybawieniem z piekła pod Stalingradem, moich kolegów stamtąd już nigdy nie spotkałem. Kocioł z generałem Paulusem zaciskał się, żołnierze zginęli, poszli do niewoli bądź zostali zesłani na Syberię. Dlatego też moim obowiązkiem jest dziękować Bogu (...).

Gdy wyzdrowiałem zostałem wysłany z armii rezerwowej na odcinek frontu Charków-Odessa. Tam zostałem ranny po raz drugi, tym razem w obie nogi przez odłamki granatu i dostałem się do lazaretu w Pirna, niedaleko Drezna. Po wyzdrowieniu znalazłem się w armii rezerwowej w Oels [Oleśnica], na początku otrzymałem 3-tygodniowy urlop zdrowotny. Następnie znalazłem się - 5 grudnia 1943 roku - na froncie pod Weselem Polem, gdzie trwały zażarte walki. (...) Podczas rosyjskiego ostrzału artyleryjskiego zostałem przeszyty odłamkiem pocisku, który uszkodził płuca i przeszedł przez dwa żebra. Wiele mniejszych odłamków, które wbiły się w nogi musiały zostać usunięte. Jako że miałem przebite płuca nie mogłem oddychać - nie mogę tego do dzisiaj zapomnieć. Dwaj kompani, którzy byli ze mną opatrzyli mnie, wsadzili do plandeki i mieli zanieść do oddalonej około jednego kilometra sztolni, w której znajdował się nasz lekarz. Po około 50 metrach dostaliśmy się pod kolejny rosyjski ostrzał, tym razem trafieni zostali moi kompani. Obaj mogli dalej się poruszać, nie byli jednak w stanie mi pomóc. W tym momencie (...) na pomoc przyszedł mi Bóg. Podczas naszej wcześniejszej ofensywy czterech Rosjan zostało na swych pozycjach, zapewne chcieli przejść na naszą stronę - wtedy było to częstym zjawiskiem. Żołnierze ci w pełnym uzbrojeniu podeszli do mnie, złapali mnie i w taki sposób dostałem się do naszego lekarza. Dlatego też ciągle wspominam tych ludzi i modlę się za nich. Ten przypadek pokazuje, że nigdy nie można mówić, że wszyscy ludzie są źli, nieważne czy to Niemiec czy człowiek innej narodowości.

Przez te wszystkie ciężkie rany nie byłem zdolny do walki - zostałem odesłany do Kopenhagi. Stamtąd dostałem się do kompanii tarnogórskiej - aż do Wrocławia jechaliśmy jako zwarta kompania. Dalej podzielono nas na oddziały, ja i dwóch kolegów znalazłem się w Tarnowskich Górach. Jeden z tych kolegów był z Opola i miał tam żonę, którą chciał odwiedzić. Ja - z Raciborza - pojechałem do domu, co bez zezwolenia było zabronione. Z tym związana byłaby cała historia, nie chcę jej jednak dokładnie przedstawiać. Nie żałuję jednak tego gdyż z rodziną spotkałem się dopiero po kolejnych dwóch latach. W Tarnowskich Górach dostałem się do czytelni i miałem możliwość zaznajomienia się z zakazanymi dokumentami. Później, gdy wiedziałem, jak przedstawia się sytuacja zgłosiłem się dobrowolnie na front zachodni, gdyż nie chciałem wpaść w ręce Rosjan. Pod koniec stycznia, wspólnie ze swoją kompanią jechałem w stronę Wetzlar pociągiem, w składzie którego znajdowało się osiem wagonów z amunicją. Tam czekało na nas wielkie nieszczęście - w drugim dniu zostaliśmy ostrzelani z karabinów pokładowych przez dwa brytyjskie samoloty. Takiego piekła nie widziałem nawet w Rosji. Wzięło się to z tego, że w wagonach znajdowała się amunicja kalibru 28 mm. Leżałem w dość dużej odległości pod wagonem z drewnem. Po chwili samoloty wróciły, tym razem bomby spadły w pobliżu mnie - zostałem wyrzucony w górę, następnie leżąc straciłem świadomość. Przez miesiąc walczyłem o życie. Czy w takich sytuacjach nie należy dziękować Bogu za cudowne wybawienie? Dwudziestu ośmiu moich kompanów zostało pochowanych w Garbenheim pod Wetzlar. Rany odniosło trzydziestu sześciu z nas. W pierwszym dniu postoju otrzymaliśmy "wolne" i tak udało mi się, wspólnie z kolegą z Katowic, dostać do Dorlar. Tam spotkałem starszego, bardzo miłego pana - taki był mój pierwszy kontakt z Dorlar. Do końca wojny byłem w lazarecie w Bad Nauheim. Po pięciu tygodniach, gdy już w miarę wyzdrowieliśmy, zostaliśmy wzięci przez Amerykanów do niewoli w Bad Kreuznach, niedaleko Jeziora Bodeńskiego. Obóz znajdował się pod gołym niebem, a w nim było sześćdziesiąt tysięcy mężczyzn. Cały obóz był - podobnie jak w Oświęcimiu - ogrodzony i pod napięciem. Wyżywienie było nieludzkie. Dzienne porcje składały się z jednej łyżki mąki lub połówki "Eierpulver" [suszone jaja], czasami nawet nic nie otrzymywaliśmy. Zostaliśmy ukarani tak, jakbyśmy byli zbrodniarzami wojennymi. Amerykanie grali w obozie w piłkę nożną, a do znaczenia linii używali mąki, gdy my głodowaliśmy. Dobrze tylko, że dzięki znajomości opuściłem po dwudziestu czterech dniach obóz - przed odniesieniem ran poznałem dobrą rodzinę. Wtedy zwalniano tylko Niemców, którzy pochodzili z najbliższej okolicy.

Ze swoją polską ojczyzną nie miałem kontaktu ponad półtora roku i nie wiedziałem czy ktoś jeszcze żyje. Dopiero dziewiąty list w 1947 roku doszedł do domu i otrzymałem odpowiedź. Moja matka napisała, że mam wracać do domu i zająć się odbudowaniem gospodarstwa - byłem najstarszy. Matka nie napisała jednak, że Rosjanie zabrali całe bydło. W Dorlar trafiłem do wspaniałej rodziny, z dwójką dzieci, które miały dziewięć i trzynaście lat - Erna i Luise. Z Luise kontaktuję się już sześćdziesiąt lat listownie. Były to bardzo kochane dzieci, zresztą jak cała rodzina, mimo że ewangelicka. Ja jako katolik mogłem się wiele od nich nauczyć. Gospodarz był "małym" rolnikiem, jednak dobry był z niego czeladnik. Dla mnie - urodzonemu w dziesięciohektarowym gospodarstwie - dziesięć morgów ziemi nie stanowiło niczego szczególnego i nie było niczym nowym. Dlatego też mogli na mnie polegać. Bardzo kocham pracę "w drzewie", mogłem sporo nauczyć się od gospodarza w Dorlar. Tak minął okres mojego życia - lata młodzieńcze.

Do Polski dotarłem transportem kolejowym - najpierw do Pszczyny, potem do Nędzy i dalej piechotą do Zawady-Łęgu. Już w Zawadzie, gdy zauważył mnie mój wujek, zapytał mnie, co tutaj robię? Byłem zaskoczony takim powitaniem. Wujek opowiedział mi, co się tutaj w ostatnim czasie działo. Dowiedziałem się, że Ruscy zabrali całe bydło - czternaście sztuk i pięć koni. Najbliżsi opowiedzieli mi, jakich brutalnych czynów dopuszczało się rosyjskie wojsko. Podczas walk w Rosji nigdy nie zauważyłem by Wehrmacht robił takie rzeczy. Tutaj przypomina mi się, że w czasie, gdy wycofywaliśmy się rozmawiałem z mieszkańcami (znałem polski, który jest podobny do ukraińskiego) i mówiłem im, że mają się cieszyć gdyż wracają "swoi" i będą wolni. Wtedy jeden z mieszkańców poklepał mnie w plecy i powiedział, że teraz mają jedną czy dwie krowy, lecz gdy tamci przyjdą nie będą mieli niczego. Tak stało się również w moim domu i musiałem przyjąć to do wiadomości. Wszystko trzeba było robić od początku. Jak już mówiłem, byłem najstarszy w rodzinie i musiałem opiekować się gospodarstwem. Różnica wieku w naszej rodzinie wynosiła siedemnaście lat. Musiałem czekać wiele lat by znowu "stać na własnych mocnych nogach" (...)

Początek - tutaj na gospodarstwie - był bardzo ciężki. Działka, na której stały stare budynki była nie do użycia. Tak zaczęliśmy - za potokiem na równej ziemi - mimo iż było tylko 19 arów budowę nowych budynków. Z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić, że sam nie wiem, jak tego dokonaliśmy. Materiały budowlane były wtedy dużo tańsze. Mimo iż byłem tylko rolnikiem zdołałem wykonać roboty, które z reguły należą do specjalistów. Często trzeba było wstawać o czwartej rano, a do łóżka kładło się o północy.

W swoich młodszych latach sprawowałem wiele społecznych funkcji, oczywiście bez otrzymywania wynagrodzenia. Dojazdy autobusem do Raciborza miałem jednak darmowe. Przed wyborami nigdy nie robiłem kampanii, mimo to przechodziłem z wysokim procentem głosów. Zawsze starałem się pomagać mieszkańcom. Działałem zgodnie z powiedzeniem: "daj cesarzowi to, co jego, a Bogu to, co do Boga należy". Byłem również pod każdym względem aktywnym działaczem kościelnym. Wiele razy należałem do zarządu parafialnego (...).



[Karol K. służbę w Wehrmachcie zakończył jako Gefreiter. Został odznaczony Ogólną Odznaką Szturmową (Allgemeines Sturmabzeichen) oraz Srebrną Odznaką za Rany (Verwundetenabzeichen in Silber). Mieszka w Raciborzu.]


Karol K.


Źródła:

  • materiały otrzymane dzięki uprzejmości Pana Karola K.
Biogramy wcielonych
Relacje i wspomnienia
Album fotografii
Archiwa - gdzie szukać?
Literatura tematu
Polecane linki
Podziękowania
Strona główna
Ostatnio dodane
Księga gości



W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej